15K views, 45 likes, 2 loves, 0 comments, 2 shares, Facebook Watch Videos from TVN 7: Kiedyś to były imprezy
Normalnie w tym miejscu wyświetliłby się ładny i pewnie dużo ciekawszy dla Ciebie baner reklamowy, ale masz włączonego AdBlocka. Rozumiem, że robisz to, bo nie chcesz widzieć pieprzonych wyskakujących okienek i reklam zasłaniających pół strony. Dlatego właśnie na Dziwnych Komiksach nie ma żadnych upierdliwych reklam. Musisz zdać sobie sprawę, że reklamy są nieodłączną częścią Internetu, a strona która na siebie nie zarobi jest skazana na zagładę. Jeśli chcesz przeglądać Dziwne komiksy, wyłącz blokowanie reklam na tej stronie, to chyba uczciwy deal? 08:37 Kategoria: Czarny Humor Wyświetlenia: Zgłoś Wincyj! Komentarze
Jeśli chodzi o te imprezy, które się nie udawały, to zwykle to były imprezy, które były stawiane. Jakub Górnicki [00:09:49] Czekaj do tych co się nie udawały to zaraz dojdziemy. Ja chcę jeszcze zadbać trochę przy tych tych pozytywnych aspektach. Może Andrzej coś z Twojej perspektywy oceniłby jakoś pozytywnie.
Tarnowianie chętnie przychodzili też na letnie potańcówki, które odbywały się w amfitetarze archiwum Artur GawleWspółczesne imprezy, za którymi od początku epidemii tęsknią klubowicze, to zupełnie inna muzyka i lokale niż w latach 80 i 90 minionego wieku. Zobaczcie miejsca, w których odbywały się kiedyś kultowe imprezy. Ależ to były czasy! Niektórym na to wspomnienie na pewno zakręci się łezka w oku! Kliknij w przycisk "zobacz galerię" i przesuwaj zdjęcia w prawo - naciśnij strzałkę lub przycisk NASTĘPNE
58 rb views, 371 likes, 12 loves, 61 comments, 328 shares, Facebook Watch Videos from DJ ANTEX: Kiedyś to były Imprezy :) Nie to co dziś :P P A M I Ę
Czołgiem! Dzisiaj będzie moja życiowa historyjka. Ostatnio czytałam jakiś swój stary wywód z tej kategorii i pamiętam, że było dużo komentarzy o tym, iż uwielbiacie moje historie życiowe i porażki chyba też (huehue), dlatego zapraszam Was na historie o moim pierwszym nie było, to nie ja śpiewałam i konkretniej jest to mój pierwszy koncert, ale Agnieszki Chylińskiej, mojego pierwszego jako takiego nie pamiętam, ale chyba na jakimś festynie grała Majka Jeżowska, która hulała w Opolu i piła kakało... także cofnijmy się, ale do 2015 roku, kiedy byłam piękna, młoda i błyszczałam niczym masło na piękny dzień, konkretniej maj i konkretniej przed majóweczką. Siedziałam sobie u znajomych i grałam w porypaną grę polegającą na tym, że przyklejasz sobie kartkę z przedmiotem, czy postacią na czoło, jak debil i reszta zgaduje, kim jesteś. Także byłam śląską, mielonką ect. Najczęściej jakąś kiełbasą. Pozdrawiam koleżankę, bo mnie obserwuje na insta, to może łaskawie przeczyta. To nie ma większego sensu, ale jest śmieszne, więc dodałam. Gdy skończyliśmy tą, jakże edukacyjną grę, poszłam do domu i tam była moja siostra, która się zapytała, co robimy w majówkę. No to pewnie standard - grill i piwsko, ewentualnie piwsko i grill. Zapytała to więc mówię, że pojedziemy sobie może na koncert Chylińskiej do Wrześni, koło Poznania? (jestem z Gdańska i mam daleko do tego miasta).Liczyłam na ostre ,,nie", albo "popi#$rdoliło?", a tu bach ,,dobra, to jedziemy!". W moim mózgu zrodziło się wiele pytań.. jak pokazać krakowską suchą? Ile nóg ma stonoga? Dlaczego Mandaryna zrezygnowała ze śpiewania? Czy łysi, jak myją twarz, to całą głowę też?Ale żartujesz nie? Nie żartowała. Powiedziała, że wyjdziemy sobie o drugiej w nocy, coby uniknąć korków. Ogarnęłam się i poszłam spać. Nie mogłam - przecież to emocje, pierwszy koncert, no Agnieszkę już widziałam, ale być na koncercie to był sztos nad sztosami. Czułam się, jakby mi przybiła piątkę, chociażby pierwsza, budzik dzwoni... odzywa się niezapomniana, choroba lokomocyjna! Wiem, że czeka mnie podróż, ale już sama myśl drażni mnie nie miłosiernie. Nie mogę jechać. Dzwonie do siostry, że jednak nie dam rady, ona mówi, że dam. Przekonała szybko. Wsiadaliśmy do samochodu, zwarci i gotowi. Telefon jest, majtki na zmianę też, makijaż kilometrów dalej... bierze mnie na wymioty. Lokomotiv? To dla ciotów. Jednak swoje płatki zatrzymałam przy sobie. Zasnęłam. Obudził mnie głos mojej siostry ,,Chce ci się siku?" - nie chce, ale zaraz pewnie będzie mi się chciało, więc wychodzę. Jesteśmy na stacji benzynowej, szwagier tankuje, idę do toalety. Wypada coś chociaż kupić - kupuje 7Daysa, babka się na mnie dziwnie patrzy. Idę do kabiny, mijam lusterko. Stop, cofam się. A tam? Rozmazana ja, totalnie tusz zjechał mi na dół i wyglądałam, jak Marilyn Manson, po przeszczepie obu nerek. Ogarniam się. Wychodzę, uśmiecham się do Pani i mówię, że zasnęłam w makijażu. Ona mówi, że chciała zwrócić mi uwagę, ale może tak miało dalej, godzina 7 rano prawie, jakoś tak jesteśmy na miejscu. Stoimy na parkingu, siostra ze szwagrem muszą się zdrzemnąć, koncert o 20. Mnie się nie chce spać, bo spałam po drodze. Chce mi się pić, a dookoła tylko sklep z gaśnicami. Właśnie Pani otwierała. Była majówka, większość sklepów zamknięta, ale z gaśnicami zapierdalają. Daleko hen, Żabka. Więc kupuje picie i wchodzę do samochodu. Próbuje zasnąć, ale mi nie idzie. Pochodziłam trochę i znalazłam miejsce, gdzie ma być koncert. Już powoli scenę później poszliśmy coś zjeść. Tylko Kebaba znaleźliśmy więc na śniadanie były frytki. Przynajmniej dla mnie bo nie lubię kebaba. Niedojedzone w pudełku położyłam na tylnym siedzeniu w aucie. Pojechaliśmy do Poznania, zobaczyć te słynne koziołki. Czekałam pół godziny, aż dwa kozioły (jak te w Ranczu hehe .. he) się pykną i otworzą się niedomknięte drzwi. Później wszyscy klaskali. Really? To nielądowanie - dla mnie to słowo brzmi dziwnie, ale mój program do sprawdzania pisowni twierdzi, że się piszę razem, więc tak powrocie okazało się, że pod sceną już koczowało kilku fanów. Każdy z nich miał koszulkę zrobioną przez siebie, jedne ładne inne... creepy, ze zdjęciem na cyckach kiepskiej jakości. Ja nie miałam nic! Teraz coś znajdź! Na Allegro wysyłka w tydzień, a ja czułam się naga, no jak nie fanka. Szukałam, szukałam, aż znalazłam sklep z pamiątkami i kupiłam sobie bransoletkę z muliny, na której był napis ,,AGNIESZKA". Na pewno Artystka doceni i zauważy ze sceny. Rozpoczęło się koczowanie z fanami, których nie znałam. Każdy miał na tapecie w telefonie zdjęcie Chylińskiej, a jak ktoś dzwonił, słyszałam ,,Winną", albo ,,Wybaczam Ci", a ja miałam jako dzwonek ,,Plastikową Biedronkę". Stałam idealnie pod barierką. Najlepsze miejsce, jeszcze pięć godzin i koncert mój. Nie licząc wychodzenia na iść po coś do auta i usiadłam dupskiem na te frytki. Nie chcecie wiedzieć, jak wyglądały moje spodnie. Trzeba było kupić nowe na alternatywnym bazarze, bo sklepy zamknięte, a gdy przyszłam, pierwsze rzędy były już zajęte. Nagle usłyszałam głos jakiegoś fana... ona była tu od rana! Nie wiem czemu, ale bez spiny mogłam sobie wleźć. Chociaż byłam ściśnięta, niczym naleśnik, to miło było, że ludzie zrobili koncercie pisać nie będę, bo było super. Gardło rozjechane jak po ostrej imprezie. Naprawdę mimo wszystko fajnie wspominam ten później pojechałam do Bydgoszczy i miałam już swoją koszulkę. Czujecie ten fejm?Mam nadzieję, że ta historia Wam się podobała, bo wtedy będzie więcej :DZapraszam na Instagrama KLIK i do obserwowania newsów z mojej książki KolorowoBeatryczePodobne wpisy: -> ,,Kiedyś to było..." - czyli historia o różowej -> ,,Kiedyś to było..." - czyli historia o kalendarzach adwentowych.
1918-1939 Bal sylwestrowy w Kasynie Koła Literacko-Artystycznego we Lwowie. Na zdjęciu grupa uczestniczek balu, m.in.: W. Gotr, Zofia Ruszkowska, Helena Zakrzewska, Jadwiga Brat, Lili
„Cała sala śpiewa z nami, tańcząc walca – walczyka parami. Na tym balu nad balami, takim co się pamięta latami. Gdzieś Hiszpania za górami, a tu zima, karnawał jest z nami. Raz się żyje, zakręćmy walczyka ten raz, hiszpański walczyk w sam raz”. Dziś młodzi słysząc ten nieśmiertelny przebój Jerzego Połomskiego wykrzywiają tylko usta. Ale starszym od razu przypominają się czasy PRL. Siermiężne, trudne, często bolesne. Ale dla wielu Polaków także piękny czas młodości, miłości i zabawy. Innej niż dzisiaj. Prawdziwe bale przy muzyce „na żywo”, z konferansjerem i wodzirejem. Teraz nawet jak ktoś organizuje imprezę, którą szumnie nazywa balem karnawałowym, to ma ona tyle wspólnego z balami sprzed lat co pasztetowa z „foie gras”. Jak wyglądały bale karnawałowe w Szczecinie w czasach głębokiego PRL? Chcieli się bawićLudzie zmitrężeni szarością ówczesnego życia codziennego bardzo chcieli się bawić – więc się bawili – wspomina Jacek Bukowski, legendarny szczeciński (i nie tylko) konferansjer oraz wodzirej. Prawdziwa skarbnica wiedzy o tamtych czasach, rozrywce i zwyczajach wiem ile balów „zrobiłem” w swoim życiu, ile prowadziłem. Chyba setki. Najprzeróżniejszych, o różnej randze i w różnych miejscach np. klubach, siedzibach ówczesnych władz samorządowych, redakcjach, restauracjach, hotelach, pałacach itp. Pamiętam bale, które jako konferansjer i wodzirej prowadziłem w Kombinacie Gastronomicznym „Kaskada” (bo taka była oficjalna nazwa tego najsławniejszego w Polsce lokalu – przyp. red.), w restauracji „Zamkowa”, Domach Kultury Budowlanych, Kolejarzy, Spółdzielców, w redakcjach gazet. Popularne były karnawałowe bale korporacyjne np. coroczny bal medyków, architektów, sportowców, Politechniki Szczecińskiej itp. – opowiada Jacek Bukowski. – Balów w karnawale były dziesiątki. Sale były nabite. Ludzie chcieli się bawić, zapomnieć o tym z czym mają do czynienia na co dzień, o otaczającej ich rzeczywistości, biedzie. To była taka odskocznia od codzienności. Choć na kilka godzin poczuć się zupełnie inaczej – mówi Bolesław Sobolewski, dziś znany szczeciński restaurator, a przed laty karnawałowy był prawdziwym wydarzeniem. Oczywiście jak już się zdobyło na niego bilety lub wejściówki. A o to czasami nie było takie łatwe. – Po bilety na niektóre z nich trzeba było stać w kolejce, nawet kilka dni. Niekiedy powstawały kolejki społeczne. Jedni przychodzili przed pracą, inni po pracy i stali. Nie było innego wyjścia, żeby zdobyć bilet. Ale warto było. Oczywiście niektórzy np. obsługa miała dostęp do biletów. Ale u nich kosztowały dwa razy więcej. I ludzie płacili, bo to i tak się opłacało. Chcieli się zabawić. Bal to był inny świat. Kobiety ubierały się inaczej. W sklepach nie było eleganckich kreacji, a mimo to wyglądały szykownie i gustownie. Krawcowe dokonywały prawdziwych cudów z materiałów, które wtedy były dostępne. Wszystko na pełnej „petardzie” jak się wtedy mówiło. Suknie balowe, z etolami, lisy na ramionach i plecach. Wtedy jeszcze były modne futra. Dziś nie do pomyślenia, aby z takim dodatkiem pokazać się na jakiejś imprezie. Nie było brokatu, więc panie sypały sobie na włosy potłuczone bombki. Wspaniałe dekoracje sal, czasami były to wręcz małe dzieła sztuki, kilometry serpentyn, kilogramy confetti – wspomina Benedykt Fela, niegdyś kelner w najlepszych szczecińskich hotelach, od lat znany lokalny trwały do białego rana, nikt nie wychodził wcześniej niż o świcie. Jak zaczęto o godzinie 21, tak ludzie się bawili do końca, chcieli wydobyć z tej imprezy jak najwięcej, nie chcieli niczego stracić. Chłonęli pełnymi łyżkami i garściami. – Nie tak jak dzisiaj, kiedy jest wszystko, ale nie ma atmosfery, ludzie już nie potrafią się bawić – dodaje Bolesław SobolewskiAlkohol lał się strumieniami. Na stoliku królowało „Sowietskoje Igristoje”, czyli radziecki szampan (a prawdę mówiąc raczej wino musujące) i przysłowiowa butelka wódki np. „żytniej z kłoskiem” na dwie osoby. Do tego przekąski. Najczęściej galaretki drobiowe i wieprzowe, jajka w majonezie i zapiekane w skorupkach, śledzie w różnych postaciach, serki, nieśmiertelna sałatka jarzynowa, wędliny, grzyby w occie i korniszony. Wszystko wyliczone, każdy miał swoją porcję. Na ciepło oferowano np. bigos lub flaczki. To nie były czasy na ekskluzywne potrawy, bo ich nie było. Z wyjątkowych balów słynęły szczecińskie hotele zaczynały się aperitifem. Na stole główną rolę odgrywała wódka. Ale do posiłku, w zależności od potrawy, była wino białe lub czerwone. Na stole stało co najmniej sześć kieliszków, szklanka do napoi gazowanych, literatka do soków, kieliszek do wódki zmrożonej, bo podawanej w coolerach z lodem. A lód był czymś wyjątkowym. Bo kto miał wtedy kostkarkę do lodu? – Hotel Neptun! Dysponował przemysłowymi kostkarkami. Przygotowywały dziesiątki kilogramów lodu. Był on wykorzystywany do sporządzenia specjalnie na bal bryły lodowej, w środku której umieszczano cztery butelki zamrożonego szampana. Do tego eleganckie kwiaty. Stało to na stole, podświetlone od spodu. Robiło wrażenie. Obsługa była w pełni profesjonalna. Kelnerzy w białych rękawiczkach, smokingach z atłasami. Potrawy były serwowane z dużych półmisków, a nie podawane na talerzach. Z pełnym podziałem na role – jeden z kelnerów serwował np. frytki, drugi mięso, trzeci sosy. Tak to wyglądało. Dzisiejsi kelnerzy to są tylko podawacze – opowiada Benedykt misteriumPrawdziwe bale miały w swoim programie kilka „żelaznych” punktów. Niektóre zaczynałem polonezem tańczonym przez wszystkich gości. Dziś już to zanikło. Na niektórych balach funkcjonowały loterie fantowe – goście przy wejściu na salę losowali z koszyczka hostessy numerki, które miały swe odpowiedniki przy fantach wystawionych na stołach w rogu sali. – Nie słyszałem, żeby obecnie komuś się chciało organizować loterie na balach. Kolejnym stałym punktem programu był wybór Królowej Balu. Otrzymywała specjalną koronę, przygotowywaną przez wodzireja, kwiaty i oczywiście radzieckiego szampana. Ja jeszcze informowałem, że królowa dostanie dodatkową nagrodę – futro. Po tej informacji wszyscy rzucali się do tej zabawy. I Królowa Balu rzeczywiście nagrodę tę otrzymywała. Przynoszono jej w kartoniku lub wiadrze … żywego chomika. I to było to futro… – wyjaśnia Jacek że do zabaw, które w latach 60-ych ubiegłego wieku były na balach bardzo popularne, a o których dziś już nikt nie pamięta, należała „poczta japońska”. – Kiedy rozpoczynał się bal każdemu z uczestników przydzielano mały numerek wpinany „w klapę”. Na scenie stał koszyczek z kartkami, kopertkami i ołówkami. Dzięki nim można było pisać do siebie liściki miłosne. Jeżeli któremuś z panów spodobała się jakaś pani, a pani jakiś pan, mogli podejrzeć numer obiektu zainteresowania, napisać list, a na kopercie zaznaczyć numer tej osoby. Taki liścik trafiał do mnie. A ja po chwili wywoływałem: po „pocztę japońską” zgłoszą się np. nr 8, 17, 24 itd. To była bardzo popularna zabawa. Ludzie korespondowali ze sobą, flirtowali i nigdy nie skończyło się to jakaś awanturą, czy niezręczną sytuacją. A przecież w balach uczestniczyli np. lokalni notable partyjni. Można było np. podejrzeć numer takiego osobnika i napisać mu coś niemiłego na kartce, jakieś wyzwisko soczyste, jakiś głupi tekst. Ale nigdy do tego nie doszło. Kiedyś się zastanawiałem: co ja wtedy wyprawiałem! Przecież to mogło się skończyć bardzo źle! Na szczęście ludzie w naszym kraju jeszcze nie znali „hejtu” – dodaje Jacek kolejnym, stałym numerem balowego programu były „poszukiwania szampana”.– W trakcie zabawy informowałem uczestników balu, że czeka na nich 10 szampanów. Otrzymają je te osoby, które znajdą karteczkę z napisem „szampan”. Wcześniej sam je nakleiłem i tylko ja wiedziałem gdzie one są. Ale mówiłem krótko i ogólnie: „są pod krzesełkami!”. Co się wtedy działo! Np. w Kaskadzie wszystkie krzesła na dwóch piętrach szły w ruch, podrzucano je, obracano do góry nogami. Również krzesełka osób, które wyszły do toalety lub nie przyszły na bal. Czy dzisiaj ktoś by sobie zadawał tyle trudu, by zdobyć radzieckiego „szampana”? Myślę, że do tych zabaw, które odeszły w niepamięć można też zaliczyć wszystkie „konkursy” zręcznościowe, siłowe itd. Różne noszenie pań na jednej ręce, zajmowanie „w walce” miejsc siedzących na środku parkietu, a miejsc tych na krzesełkach było zawsze mniej niż uczestników zabawy itp., itd. Te prymitywne w istocie rzeczy „atrakcje” dziś funkcjonują jeszcze na wiejskich weselach – dodaje Jacek jeszcze jedną zabawę – „taniec z kwiatkiem” – zmodyfikowaną przez niego wersję „białego tanga”, czyli tańca do którego panie proszą panów. – Teraz tego już nie ma. Kupowałem w „Cepelii” duże, ręcznie robione kwiaty z drewna. W trakcie balu, na sali znajdowałem dwóch panów, którzy otrzymywali po jednym kwiatku. Kiedy orkiestra zaczynała grać ludzie ruszali do tańca. Panowie z kwiatkami mieli prawo podejść do którejkolwiek tańczącej pary, wręczyć mężczyźnie kwiatek i zastąpić go w tańcu. Taki „odbijany”. Opuszczony pan z kwiatkiem „rozbijał” inną parę – tłumaczy Jacek porządnym balu musiał być wodzirej. Czym się zajmował? Tu kłania się np. słynny film Feliksa Falka pt. „Wodzirej” z genialną rolą Jerzego Stuhra. Kto nie widział musi zobaczyć. Organizował praktycznie całą zabawę, od niego zależał jej charakter i przebieg, był takim „spirytus movens” całego balu. Prowadził tańce, układał specjalne układy choreograficzne, konkursy, loterie. – Pamiętam bal karnawałowy w restauracji nieistniejącego już hotelu Arkona. W pewnym momencie wodzirej ogłosił taniec z różnych stron świata. Stworzyliśmy „węża”, orkiestra zagrała „jedzie pociąg z daleka…” i jedziemy. Dokąd? O tym decydował wodzirej. I tanecznym krokiem zdążaliśmy np. do Moskwy. No to orkiestra zaczyna grać ognistego „kazaczoka” a wszyscy fikali nogami. Potem przenosimy się do Paryża. No to wiadomo – kankan, następnie Wiedeń, czyli walc itd. Wszystko zależało od inwencji „wodzireja” – mówi Bolesław SobolewskiNie było balu bez varietes. Bardzo często w wykonaniu lokalnych, szczecińskich artystów. W skład, zazwyczaj półgodzinnego, programu wchodził kabaret, striptiz, występ piosenkarki, czasami iluzjonisty.– Pamiętam doskonale pokazy „kobiety – gumy”, albo striptizerki Gracji. Rozbierała się ona do melodii „Szanujcie wspomnienia” zespołu Skaldowie. Bardzo zgrabna, świetnie to robiła. Inna przynosiła skórę z białego niedźwiedzia, rozkładała ją na parkiecie i na niej wykonywała jakieś tańce i akrobacje – dodaje Bolesław trakcie varietes zazwyczaj odbywały się pokazy striptizu żeńskiego. Ale bywało, że i męskiego. – Pamiętam taki bal. Na parkiecie pojawiła się kobieta, w rytm muzyki zdejmowała kolejne części garderoby. Na koniec, dosłownie na sekundę pokazała całość i wtedy okazało się, że to mężczyzna, tylko przebrany za kobietę! Varietes było zabawne, ludzie się świetnie przy tym bawili. Wykonawcy objeżdżali wiele szczecińskich knajp. Na koniec, nad ranem, artyści wpadali do tych mniej prestiżowych lokali. Ale w ciągu jednego wieczora potrafili „obsłużyć” 8—9 społemowskich lokali – dodaje Benedykt ZamkoweObrosły już legendą. To były chyba największe i najbardziej prestiżowe imprezy karnawałowe w Szczecinie. Mogły się z nimi równać jedynie tylko bale w „Kaskadzie”. Ale zanim pojawił się pierwszy „Zamkowy” sale szczecińskiego Zamku Książąt Pomorskich nie świeciły pustkami. Wcześniej również organizowano w nich imprezy rozrywkowe np. bal kończący 1962 rok.– Bal jak zwykle rozpoczęto polonezem, ale królował później twist. Wg pana Krzywickiego (ówczesnego dyrektora Wojewódzkiego Domu Kultury – przyp. red.) burżuazyjna atmosfera balu bardzo nie podobała się ówczesnemu konsulowi radzieckiemu, w związku z czym prawdopodobnie pełniący funkcje w kulturze utracili je. Bawiono się tak doskonale, że świeżo odbudowany zamek wymagał remontu. Pękł jeden z głównych filarów Restauracji Zamkowej, a na świeżo wybudowanych murach zamkowych pojawiły się rysy – opowiadała Barbara Igielska, dyrektor Zamku Książąt Pomorskich podczas konferencji prasowej w 2012 roku, kiedy postanowiono reaktywować Bal musiał więc przejść poważny lifting. Kolejny bal zorganizowano w nim dopiero 16 lat później. I od razu przeszedł on do historii. To było prawdziwe wydarzenie karnawału w stolicy Pomorza Zachodniego. Jego organizatorami była Szczecińska Agencja Artystyczna oraz ówczesny Wojewódzki Dom Kultury. – To był najelegantszy bal w Szczecinie, zwłaszcza ten pierwszy. Zabawa odbywała się na całej powierzchni Zamku – we wszystkich salach z „Salą Bogusława” i Restauracją „Zamkowa” włącznie. Aby uzyskać taki efekt w sławnej i niezapomnianej „Kaskadzie” trzeba byłoby dodać do siebie powierzchnie wszystkich pięter. Raz próbowano zorganizować tam bal w dwóch połączonych salach, ale to nie wyszło. Zazwyczaj więc wystarczała w „Kaskadzie” „Sala Kapitańska” i „Rondo”. W podłodze sali na pierwszym piętrze była wycięta ogromna „dziura”. Orkiestra znajdowała się na półpiętrze i grała dla obu sal jednocześnie. Pierwszy Bal Zamkowy, to był bal nad bale. Setki gości, w każdej z sal funkcjonowały bary – stoiska szczecińskich restauracji. Każda z nich oferowała to, co miała najlepszego. W czasie balu obowiązywały specjalne pieniądze, które się nazywały „anny” i „bogusławy”, banknoty dołączane do biletów. I taką walutą płaciło się za jedzenie i picie w tych barach – stoiskach. Działało to rewelacyjnie – wspomina Jacek Bukowski. Bale Zamkowe od razu stały się najbardziej prestiżową imprezą w Szczecinie. Gromadziły prawdziwe tłumy i chętnie pojawiały się na nich ówczesne gwiazdy polskiej rozrywki oraz występowali popularni aktorzy. Np. czwarty Bal Zamkowy, który odbył się w lutym 1981 roku zgromadził ponad tysiąc osób, które bawiły się na 1500 mkw. parkietu. Wystąpiło 65 muzyków w pięciu zespołach. Bal prowadziło pięciu konferansjerów. Gości bawiło 45 artystów, którzy prezentowali show, varietes, taniec i iluzję. 170 propozycji kulinarnych przygotowało 10 szczecińskich lokali. Bal obsługiwało 320 osób. Zapewniono aparaturę nagłaśniającą o mocy 5 tys. watów i 85 reflektorów o mocy 100 tys. watów. Śpiewała Ewa Bem. Występowały znane aktorki Barbara Wrzesińska i Emilia Krakowska. Swoje umiejętności prezentowali artyści z grup baletowych „Staccato” i „Rondo”, wystąpił duet ekwilibrystyczny „Olimpia”, taniec hiszpański prezentował zespół „Odeon”, nie zabrakło rewii mody, striptizu, pokazu iluzji (czechosłowacki duet „Kota”) oraz „Leny” – dziewczyny gumy. W Sali Kinowej natomiast można było zobaczyć „Młodego Frankensteina” i „Obcego 8 pasażera Nostromo”.– Nad wszystkim czuwały hostessy wyposażone w „walkie talkie” (krótkofalówki – przyp. red.) dzięki którym koordynowały działania w poszczególnych salach. Bo np. striptizerka, która skończyła występ dla publiczności w Sali Bogusława otrzymywała od nich sygnał, że już za chwilę ma występ w „piekiełku” Restauracji Zamkowej. Nie muszę chyba dodawać, że za tymi panienkami ganiał z sali do sali tłum panów spragnionych widoku kobiecych wdzięków. Do tańca grały Orkiestra Toniego Halika, zamkowa orkiestra Dixie Lovers, w Sali Bogusława grała znana w całej Polsce Orkiestra Zbigniewa Górnego na zmianę z „Lekką Kawalerią Jana Waraczewskiego”, występowało wielu znanych i popularnych artystów i aktorów, którzy specjalnie pojawiali się na tych balach – opowiada Jacek Bukowski.– Na dwóch lub trzech Balach Zamkowych grałem ze swoim zespołem. Występowaliśmy w Sali Anny Jagiellonki równocześnie ze Zbigniewem Wodeckim i jego grupą a w Galerii Południowej grała jakaś kapela w stylu country. Ludzie się bawili do upadłego. Cześć tańczyła, inni uprawiali tzw. „chodzonego” – od sali do sali, w poszukiwaniu znajomych w celu wspólnej konsumpcji – duchowej i cielesnej. Bufety oferowały posiłki i napoje. Niby nie można było wnosić swoich alkoholi, ale wielu coś tam zawsze przemycało za pazuchą. Zawsze tak było, na wszystkich balach, gdziekolwiek się odbywały, nie tylko Zamkowych. Zawsze byli tacy spryciarze, którzy pojawiali się z czymś, tak „na wszelki wypadek” – dodaje Bolesław Sobolewski. Na jednym z Balów Zamkowych wystąpiła znana piosenkarka Hanna Banaszak. Do jej występu w Sali Bogusława doszło dopiero o godzinie 2 w nocy. – Tyle się działo, tyle było atrakcji, że dopiero o tej porze mogła stanąć na scenie. Do dziś mam w oczach jej występ i ogarnia mnie wzruszenie na to wspomnienie. Pod sceną tłum ludzi, niektórzy już dobrze wstawieni, ale stoją w absolutnej ciszy, zasłuchani. Hanna Banaszak śpiewa, kończy. Cisza, publiczność oniemiała. A później wybuchła owacja. Podszedłem do artystki i powiedziałem: „Proszę Pani, to było mistrzostwo świata! To, co Pani zrobiła, to coś niewiarygodnego, Pani tych ludzi zaczarowała o 2 w nocy!” – opowiada Jacek Bukowski. Ostatni bal zorganizowany został w 2001 roku. W ciągu 19 lat (13 bal nie odbył się) wzięli w nich udział szczecińscy filharmonicy pod kierunkiem Jana Waraczewskiego, lokalne zespoły muzyczne – „Dixie Lovers”, „Canto-Band”, „Blues Top”. Do tańca w Sali Bogusława przygrywały orkiestry Zbigniewa Górnego i Aleksandra Maliszewskiego, śpiewali Halina Frąckowiak, Alicja Majewska, Zbigniew Wodecki, grupa „VOX”, Hanna Banaszak, Andrzej Rosiewicz, Lora Szafran, Mieczysław Szcześniak, Grażyna Łobaszewska, Danuta Błażejczyk, Michał Bajor, Henri Seroka, Wojciech Korda i wielu innych. W 2012 roku postanowiono reaktywować Bala Zamkowy. Ale okazało się to tylko chwilową inicjatywą. Dwudziesty Bal Zamkowy odbył się w sobotę 18 lutego 2012 roku. Dla gości wystąpili wtedy Orkiestra Zbigniewa Górnego, zespoły „Żuki” i „Water Stone”, kabaret Szarpanina, zespół „Rampa”, rewia taneczna „Rising Stars Revue”. Imprezę poprowadzili aktorzy Katarzyna Zielińska, Władysław Grzywna i Michał Milowicz, satyryk Andrzej Mleczko oraz popularna prezenterka TVP Szczecin Joanna Osińska. W Galerii Północnej rządziła muzyka lat 60, 70 i 80 XX wieku, a gwiazdą wieczoru był angielski zespół „The UK Legends Tribute to Smokie & Animals”. Bilety na to wydarzenie kosztowały 180 złotych. Po raz pierwszy w historii tych imprez odbyła się aukcja charytatywna. Licytowano srebrną broszkę, książkę "Solidarność i duma" z autografem premiera Donalda Tuska, grafikę z wizerunkiem Czesława Miłosza i pióro od ówczesnego ministra zdrowia Bartosza żyje bal!W karnawale odbywał się bal za balem. Szczecińskie lokale pękały w szwach, zarówno te największe i najbardziej popularne, jak i mniejsze. Bardzo popularne były tzw. bale korporacyjne. –W „Kaskadzie” za najbardziej eleganckie uchodziły bale rzemiosła i morskie. Swoje bale mieli lekarze i prawnicy, Bawili się sportowcy i handlowcy. Był bal dziennikarzy, cukierników i piekarzy. Swój bal miał nawet Polski Związek Głuchych – wspomina Krystyna Pohl w swojej książce „Kaskada”.– W „Kaskadzie” zawsze najlepiej bawili się medycy. Nie wiem dlaczego, ale akurat oni. Zupełnie oddzielnie odbywał się bal stomatologów. Chyba woleli stanowić oddzielną kategorię, nie być zaliczanymi do medyków – dodaje Jacek Bukowski. – „Zima stulecia” w 1979 roku. Gigantyczne opady śniegu i zaspy. Mieliśmy wtedy grać na balu karnawałowym w jednym ze szczecińskich lokali, którego zresztą już dawno nie ma. Impreza biletowana, elegancka, w cenie posiłek plus butelka szampana na dwie osoby. Impreza zaczynała się w okolicach godziny 21. Mieszkałem wtedy na Osowie, a miasto było kompletnie zasypane. Nie było żadnej komunikacji. Ale trzeba było zagrać na balu. Założyłem tzw. „gumofilce”, bo nie miałem żadnych porządnych „kozaków”. Buty i strój wieczorowy wepchnąłem do torby i udałem się piechotą do miasta, przez te wszystkie zaspy. Zresztą nie ja jeden. Doszedłem jakoś do lokalu. Pozostali członkowie kapeli również dotarli, nastroiliśmy instrumenty i czekamy na gości. A tu nic, czas mija nikogo nie ma. Wybiła północ i … nikt nie przyszedł. Szefostwo lokalu stwierdziło więc, że wszystko co zostało przygotowane jest opłacone i nie może się zmarnować. No to wszyscy zasiedliśmy do bardzo sutej kolacji, która zakończyła się dopiero w południe następnego dnia. Taki to był bal – śmieje się Bolesław balów organizowano w znanych szczecińskich hotelach sieci Orbis np. w nie istniejącym już dziś Neptunie, przed laty wizytówce stolicy Pomorza muzyka „na żywo”. Kapele przygrywające do tańca, to nie były małe zespoły jak w innych lokalach. W Orbisie liczyły nawet po osiem osób, były bardzo rozbudowane. Neptun organizował bale prawie do swojego zamknięcia. To w tym hotelu odbywało się chyba najwięcej bali w Szczecinie, zwłaszcza w latach 80. Wszelakich – lekarzy, architektów, milicji, to tam swoje imprezy organizowały największe szczecińskie zakłady przemysłowe. Nazwy balów często pochodziły od profesji. Był więc np. ludzi morza. Jednym z najważniejszych był Bal Sportowca, który wieńczył coroczny plebiscyt na „Najlepszego sportowca w regionie” organizowany przez „Kurier Szczeciński”. Tych bali odbyło się w Neptunie ponad 10. Potem tę imprezę „podebrała” nam konkurencja – wyjaśnia Benedykt Sportowca organizowany jest od lat 50. ubiegłego wieku. Gromadził najlepszych zawodników, trenerów, działaczy oraz także przedstawicieli władz, którzy chętnie pokazywali się w tak doborowym i popularnym tym miejscu warto powiedzieć, że bogaty i gustowny wystrój sal balowych oddawał nastrój tego dorocznego święta. Zanim zdążyliśmy zasmakować w kolorowej sałacie z kąskami smażonego łososia w sosie malinowym, podano barszcz czerwony z uszkami, a znakomity prowadzący (znamy się już od wielu bali) red. Henryk Urbaś z Polskiego Radia w Warszawie wywołał najlepszych z najlepszych – tak opisywał jeden z Balów Sportowca dziennikarz „Kuriera Szczecińskiego” w 2007 prawdziwych balów już nie kolekcja prywatna Jacka Bukowskiego, „Kaskada” – Krystyny Pohl i Sebastiana Bieli
Polecane przez: Robert Gałązka. Raportowanie pozafinansowe to duże wyzwanie dla Przedsiębiorców. Szczególnie dla firm z sektora MŚP. #esg, #raportowaniepozafinansowe, #WSGE…. Polecane przez: Robert Gałązka. Maciej Włodarczyk ma 40 lat. Jest właścicielem i prezesem spółki Iglotex*. Spotkaliśmy się wczoraj przypadkiem.
W swojej 123-letniej historii igrzyska olimpijskie przeszły sporo zmian. Rozrosły się, rozdzieliły na dwie wielki imprezy, stały się ogólnoświatowym wydarzeniem i rajem dla reklamodawców oraz marketingowców. Przede wszystkim jednak: zmieniały się sporty, które na olimpiadach gościły. Niektóre pojawiły się tam tylko raz, inne były częścią igrzysk przez wiele lat. Ale dziś już ich nie zobaczycie. Co nie oznacza, że nie warto o nich pamiętać. Stąd ten tekst. Pisaliśmy już o najdziwniejszych sportach, jakie zagościły na igrzyskach. Dlatego nie będziemy się tu powtarzać – jeśli chcecie poczytać o przeciąganiu liny czy dryfowaniu na wodzie, zajrzyjcie właśnie tam. Z kolei w tekście o tym, w jaki sposób dana dyscyplina może trafić na igrzyska, wzięliśmy na warsztat takie sporty jak pelota, bandy czy piłkę ręczną, ale… w formie polowej. I tego też tu nie będzie. Co w takim razie się tutaj znalazło? Cóż, wszystkie pozostałe dyscypliny, a tych jest naprawdę sporo. Serio, program igrzysk zmieniał się wielokrotnie. Dość napisać, że nawet w przyszłym roku w Tokio doczekamy się kilku nowych (i kilku wracających) sportów. W tym wspinaczki sportowej czy karate, które są dla nas małymi szansami medalowymi. O tym zresztą też zdarzyło nam się już napisać. To jednak sporty nowe, a my wręcz przeciwnie – o starych. Warto mieć zespół, ale… niekoniecznie futbolowy Dlaczego? Bo istnieje spora szansa, że nie pojedzie się na igrzyska. Ot, taki to los niektórych dyscyplin, że na tej imprezie po prostu ich nie chcą, choć stosunkowo często powracają dyskusje o ich wprowadzeniu. Mamy tu na myśli między innymi trzy dyscypliny ze słowem „futbol” w nazwie: amerykański, australijski i gaelicki. Ten pierwszy – nawet jeśli bez znajomości zasad – kojarzą wszyscy. W przypadku tego drugiego często żartuje się, że „jedyną zasadą w nim jest brak zasad”. Te jednak istnieją, ale nie będziemy was nimi zanudzać. Napiszemy tylko, że jeśli kompletnie takimi sportami się nie jaracie, to skojarzy wam się to z rugby czy… futbolem gaelickim. A ten to z kolei skrzyżowanie wręcz wszystkiego, co skrzyżować się da – siatkówki, piłki nożnej, koszykówki czy rugby. Gra się w niego głównie na Wyspach Brytyjskich, a poza nimi nie jest specjalnie popularny. Wszystkie te sporty były wyłącznie pokazowe, wszystkie też znalazły się na igrzyskach raz, ale w kompletnie różnych latach. Zaczęło się od futbolu gaelickiego – jego turniej rozegrano już w 1904 roku, gdy olimpijczycy zawitali do amerykańskiego St. Louis. Zresztą miejscowa drużyna zajęła w nim drugie miejsce, przegrywając z ekipą z Chicago. Teoretycznie w tym samym roku na igrzyskach debiutował też futbol amerykański, ale… No właśnie, sami nie wiemy, jak to nazwać. Jako że w programie zabrakło miejsca dla dyscypliny, rozgrywano normalny sezon, a zwycięzcę wybrano spośród dwóch ekip, które zadeklarowały chęć wzięcia udziału w igrzyskach. W pełni futbol amerykański zaprezentować mógł się w 1932 roku w Los Angeles. Przed 60 tysiącami widzów wystąpiły wtedy ekipy Zachodu i Wschodu, złożone z zawodników uniwersyteckich drużyn. Wygrał Zachód (7:6), a sam ten mecz stał się inspiracją do organizacji All-Star Game i profesjonalizacji dyscypliny. A futbol australijski? No, jak myślicie? Gdzie mogły odbywać się igrzyska, na których się pojawił? Oczywiście, w Australii. Melbourne, dokładniej rzecz ujmując. Był to rok 1956 i, podobnie jak w przypadku amerykańskiego, rozgrywano tylko jedno spotkanie. Choć proponowano format „Australia vs. Reszta Świata”, ostatecznie ekipy składały się z graczy różnych miejscowych lig (choć najlepsi, jako że nie byli amatorami, nie mogli wystąpić). Spotkanie rozpoczęło się tuż po meczu piłkarskim o brąz między Bułgarią, a Indiami. Zawodnikom przeszkadzały co prawda różne elementy dekoracji, związanej z olimpijskimi ceremoniami, ale zagrać się udało. Nie udało się za to wprowadzić sportu choćby na chwilę do programu igrzysk. Drużyny na medal i drużyny na pokaz Siedem takich, w których rozdawano oficjalne medale, pięć pokazowych. Tyle jeszcze było sportów drużynowych, które kiedyś znalazły się na igrzyskach, a dziś już ich tam nie spotkacie. Darujemy sobie szerszy opis jednej z nich – rugby. Dlaczego? Bo to wszyscy kojarzymy, za bardzo nie ma tu czego tłumaczyć. To właściwe rugby na igrzyskach znalazło się czterokrotnie: w 1900, 1908, 1920 i 1924 roku. Wygrywały Francja, Australazja (nie, to nie błąd) i dwukrotnie USA. Na poprzednich igrzyskach – w Rio – rugby wróciło do programu olimpijskiego, ale w formie siedmioosobowej. Kto wie, może i to bardziej rozbudowane doczeka się powrotu? Unoszenie się na wodzie, czyli najdziwniejsze sporty olimpijskie Kolejne sporty w pewien sposób się łączą. Są to: krykiet, lacrosse, hurling, fiński baseball, polo i… również polo, ale grane na rowerach. Dlaczego się łączą? Bo w każdym z nich zawodnicy trzymają jakiś kij. W pierwszym – rozgrywanym wyłącznie na igrzyskach w roku 1900 – gra po jedenastu zawodników. Są też: trawiaste boisko, bramki i piłka. Tu niestety kończą się wszelkie podobieństwa z piłką nożną. Jak wygląda gra? Jeden z zawodników rzuca piłkę w kierunku bramek, drugi broni ich kijem. Są jeszcze inni zawodnicy, ale uwierzcie, krykiet to jeden z tych sportów, w który wolelibyśmy się nie wgłębiać. I wychodzi na to, że nie tylko my. Bo zawody krykietowe na igrzyskach miały odbyć się i w 1896, i w 1900, i 1904 roku. Udało się tylko w drugim z tych przypadków, a i tak z czterech pierwotnie zgłoszonych ekip, zostały tylko dwie. Mecz rozgrywano przez dwa dni, Brytyjczycy wygrali w nim z Francuzami. I to tyle, przejdźmy dalej. Bo lacrosse to gra o wiele bardziej żywiołowa i szybka, uznaje się ją za pierwowzór hokeja na lodzie. Mogliście widzieć ją czasem w telewizji, grali w nią już Indianie, od których przejęli to amerykańscy osadnicy. Generalnie grają ze sobą dwie ekipy, każda po 10 zawodników. Gracze mają kije, zakończone koszykami, do których łapią piłkę, podając ją między sobą i oddając strzały (a może rzuty?). Na igrzyskach lacrosse był aż pięciokrotnie – w 1904 i 1908 ósmym roku oficjalnie, a w 1928, 1932 i 1948 pokazowo. Zaskakujący nie jest fakt, że dwa złote medale do domu przywieźli Kanadyjczycy, uznający go za jeden ze swoich sportów narodowych. Raz ograli USA, za drugim razem Wielką Brytanię. Więcej rywali nie mieli. W latach gdy demonstrowano ten sport też zresztą rywalizowały tylko te ekipy. I być może to odpowiedź na pytanie, czemu lacrosse potem już na igrzyska nie wrócił. A polo? O, to dopiero ciekawy przypadek. Przed II wojną światową w programie igrzysk znalazło się aż pięciokrotnie – w 1900, 1908, 1920, 1924 i 1936 roku. Jak widzicie, wypadało z niego, ale potem wracało jak bumerang. Na pierwszych z tych imprez, złote i srebrne medale, zdobyły… teoretycznie dokładnie takie same drużyny, złożone z wymieszanych graczy z USA i Wielkiej Brytanii. Dopiero w 1908 roku złoto przypisać można było konkretnej ekipie – Brytyjczykom. Dwanaście lat później było zresztą dokładnie tak samo, a dwa kolejne złote krążki zgarnęli Argentyńczycy. Potem – w wyniszczonym wojną świecie – problemem okazała się logistyka i spadek popularności sportu. Od tamtego czasu polo na igrzyska nie wróciło. Podobnie jak jego rowerowy odpowiednik. On jednak pojawił się na nich tylko raz – w 1908 roku. Swoją drogą był uznany za pierwszy „oficjalnie demonstrowany sport” w historii. Jedyny mecz rozegrano między Irlandzkim Stowarzyszeniem Rowerowego Polo a Niemiecką Federacją Kolarską, w barwach której występowali zawodnicy przybyli na zawody w kolarstwie torowym. Spotkanie odbyło się w dzień otwarcia igrzysk, wygrali Irlandczycy. Drużynowych dyscyplin pokazowych było w historii igrzysk, oczywiście, więcej. Choćby wspomniany fiński baseball, który tak naprawdę zwie się pesapallo. Ten zagościł na igrzyskach w Helsinkach, w roku 1952. Mecz – rozgrywany w skróconym formacie – rozpoczął Lauri Pikhala, twórca dyscypliny, a rywalizowały ze sobą dwie ekipy gospodarzy. O różnicach pomiędzy pesapallo a faktycznym baseballem pisać tu nie będziemy, bo musielibyśmy wejść w takie szczegóły, że nie wygrzebalibyśmy się z nich przez kolejne kilka stron. Podpowiemy jedynie, że w sieci możecie znaleźć sporo artykułów na ten temat. W 1904 roku na igrzyskach pojawił się za to hurling, który uznawany jest za sport narodowy w Irlandii. Przy okazji wielu ekspertów twierdzi też, że to najszybszy sport na świecie. Szybki też był na igrzyskach – pojawił się raz, jako pokazowy, a potem zniknął. Dłuższą ma za to swoją historię – jego początki sięgają ponoć XIV wieku. Jak się w to gra? Biega się po trawiastym boisku za piłką. Gracze dysponują kijami i mogą przenosić na nich piłkę, ale równie dobrze mogą ją też kopać czy łapać. Bramki wyglądają jak te do gry w rugby, strzelać można i pod poprzeczką, i nad nią (odpowiednio za trzy i za jeden punkt). Bramki padają ponoć nawet ze stu metrów, a piłka lata po 150 km/h. Innymi słowy: jeśli mrugniecie, to sporo możecie przegapić. Ciekawostką niech będzie fakt, że we wspomnianym 1904 roku, wystartowały dwie drużyny – obie z USA. W porównaniu do wspomnianych wcześniej, znacznie bardziej okazale wypadła demonstracja hokeja na rolkach, jaką przeprowadzono w 1992 roku w Barcelonie. Dlaczego tam? Bo w Katalonii to po prostu dość popularna dyscyplina. Ale okazało się, że nie tylko tam – na starcie pokazowego turnieju znalazło się aż dwanaście ekip. Zgodnie z oczekiwaniami pierwsze cztery miejsca zajęli faworyci: Argentyna, Hiszpania, Włochy i Portugalia. Przyznać jednak trzeba, że to sport o zasięgu ogólnoświatowym, skoro do rozgrywek przystąpiły też między innymi Angola czy Australia. Jak widać jednak – nawet taki zasięg nie wystarczył, by myśleć o włączeniu do programu igrzysk na stałe. Zostały dwa sporty na „K” – korfball i kabaddi. Pierwszy z nich to odmiana koszykówki. Możecie ją kojarzyć choćby z filmów czy seriali rozgrywanych w USA – gra się w ośmioosobowych, mieszanych ekipach (czterech mężczyzn i cztery kobiety), a kosz nie ma tablicy, jest po prostu obręczą zawieszoną na słupie. Dochodzą też bardziej skomplikowane zasady: nie wolno kozłować, podawać piłki bez fazy lotu, ani grać bezpośrednio przeciwko osobie przeciwnej płci. Innymi słowy: jest to sport dobry dla szkół, ale chyba nie na igrzyska, bo brakuje mu nieco widowiskowości. Choć demonstrowany był na nich dwa razy – w 1920 i 1928 roku. O tych pokazach niewiele wiadomo, poza tym, że za drugim razem zmierzyły się dwa holenderskie zespoły. Możliwe jednak, że korfball znów zawita na igrzyska, walczy o to bowiem jego międzynarodowa federacja. A kabaddi? To gra indyjska, uprawiana od… czterech tysięcy lat! To z tamtego regionu zapożyczyli ją Brytyjczycy, którzy zachęcali swoich żołnierzy, by ją uprawiali. Co do zasad – po prostu przekopiujemy wam ich opis. Bo sami nie wiemy, jak mielibyśmy to inaczej sformułować. „Czas gry wynosi 2×20 minut lub do wyeliminowania wszystkich zawodników jednej z drużyn. Gra polega na tym, aby zawodnik drużyny atakującej sahi przedostał się do kręgu tworzonego przez drużynę przeciwną, krzycząc cały czas słowo kabaddi. Jeżeli mu się to uda, musi w ciągu 20 sekund lub w odmianach ludowych w czasie jednego oddechu dotknąć przynajmniej jednego zawodnika drużyny broniącej, a następnie powrócić do swojej drużyny. Zawodnicy dotknięci są eliminowani z gry. Zadaniem drużyny broniącej jest wykluczenie sahi poprzez uniemożliwienie mu w ciągu 20 sekund (jednego oddechu) powrotu do własnego zespołu. Drużyny naprzemiennie wysyłają kolejnych sahi. Walka toczy się bez ekwipunku i jest nadzorowana przez dwóch sędziów”. No dobra, brzmi fajnie, ale skąd te igrzyska? Przecież nigdy nie zorganizowano ich w Indiach. To prawda, kabaddi pojawiło się jednak… na olimpiadzie w Berlinie, w 1936 roku. Dlaczego? Kto je tam sprowadził? Nie wiemy. Zresztą na liście oficjalnych demonstrowanych sportów go brakuje, ale historycy, zwłaszcza ci związani z kabaddi są pewni, że ta dyscyplina się tam pojawiła. Niech więc im będzie. Nie zamierzamy się z nimi kłócić – nie było nas na miejscu. Judo tak, budo nie Olimpijskie sporty walki zna zapewne każdy: judo, boks, zapasy czy taekwondo już na stałe wpisały się do programu igrzysk. Istnieją jednak cztery inne dyscypliny, którym zrobić się tego nie udało. Zacznijmy od glimy, czyli… nordyckich zapasów. To sport wywodzący się ponoć z XIV-wiecznej Islandii, którego „nowoczesna” historia zaczyna się pod koniec dziewiętnastego stulecia. Prezentowano go, oczywiście, w Skandynawii. Dokładniej rzecz ujmując: w 1912 roku w Sztokholmie. Szwedzi zrobili zresztą wówczas cały dzień prezentacji sportów, jednak dziś pamięta się głównie o tym konkretnym. W tym samym czasie, gdy publika na jednym z końców olimpijskiego stadionu podziwiała glimę, na drugim rozgrywał się jednak paerk, czyli dziwny tenis z siedmioma zawodnikami w każdej z drużyn. Była też varpa, w której trzeba trafić specjalnie do tego celu przygotowanym przedmiotem jak najbliżej wyznaczonego słupka. Do tego mnóstwo innych dyscyplin, jak wyglądała część z nich, pozostaje jednak zagadką. Nie będzie niespodzianką, jeśli napiszemy, że żadna z nich nie pojawiła się w oficjalnym programie. Podobnie jak nie znalazły się w nim savate czy la canne, czyli francuskie sporty walki, które demonstrowano w 1924 roku w Paryżu. Ten pierwszy to inaczej francuski boks, powstały w środowisku arystokratycznym w celu obrony przed uzbrojonym napastnikiem. Używa się w nim zarówno rąk, jak i nóg. W jedynym turnieju olimpijskim udział wzięło 19 zawodników, z czego 16 miejscowych. Medali, oczywiście, nie dostał żaden. La canne to z kolei rodzaj szermierki, w którym używa się drewnianego kija (w 1904 roku jedna z oficjalnych konkurencji szermierczych wyglądała niemal identycznie, ale, żeby sprawy nieco skomplikować, nie było to la canne). Demonstracja tego sportu – choć oba blisko ze sobą współpracowały – wyglądała jednak zupełnie inaczej i była „starciem profesora Prevota z mistrzem Francji Beauduinem”. Kimkolwiek by oni nie byli. Zostało nam wspomniane już wcześniej budo. Jeśli umiecie kojarzyć fakty – zresztą podane na tacy – pewnie domyśliliście się już, że to coś związanego z Japonią. Dokładnie tak, jak przywołane przez nas judo. Różnice między nimi? W sumie istnieje tylko jedna. Ta, że judo weszło do programu olimpijskiego. Indywidualnie. Budo za to – oficjalnie – było tylko pokazowo w 1964 roku, gdy igrzyska zawitały dokładnie tam, gdzie odbędą się za rok – do Tokio. Nieoficjalnie jednak budo na igrzyskach znajduje się nawet dziś, bo to zbiorczy termin, określający wszystkie japońskie sztuki walki. Innymi słowy – judo też. Poza tym takie dyscypliny jak: karate, iaido, kendo, jodo, aikido, sumo czy bujinkan. I wiele więcej. Dlaczego więc w kontekście igrzysk z roku 1964 pisze się o „budo”, a nie konkretnych sztukach walki? Bo razem przedstawiano wówczas trzy z nich – kyudo, kendo i sumo. Z kolei czwarta – judo – była już częścią oficjalnego programu. Wszystko jasne? Jeśli nie – rozrysujcie to sobie. Serio, to pomaga. Nie będziecie jednak w stanie rozrysować sobie tego, jak to wszystko wyglądało. Wiemy tyle, że po prostu te sporty zaprezentowano. Dodatkowe informacje mogą być zakopane w japońskich archiwach. Ale tam się na razie nie wybieramy. Rakiety Wspominaliśmy już, że o pelocie – która zresztą wracała na igrzyska kilkukrotnie – tu nie napiszemy. Są za to trzy inne sporty, w których używano rakiet i które pojawiły się na igrzyskach. Są to: jeu de paume, longue paume i rackets. Nic wam to nie mówi? Spokojnie, zapewne nie jesteście wyjątkami. Przechodzimy więc do tłumaczeń. Jeśli intuicja podpowiada wam, że dwa pierwsze sporty mają ze sobą coś wspólnego, to faktycznie – dokładnie tak jest. Jeu de paume zresztą warto znać, bo to w tym sporcie organizuje się najdłuższe coroczne mistrzostwa świata. Ich historia liczy sobie już dobre 250 lat. W porządku, ale czym ten sport właściwie jest? Dziś znany jest pod nazwą „real tennis”, co już wiele nam wyjaśnia. Pierwotnie grało się gołymi dłońmi, dopiero potem pojawiły się rakiety. Zasady są zresztą bardzo podobne do tenisa, bo to gra, która często jest uznawana za jego prekursora. Trudna sztuka olimpijskiej demonstracji Na igrzyskach pojawiała się trzykrotnie: w 1900, 1908 i 1924 roku. W pierwszym i trzecim przypadku – jako dyscyplina pokazowa. Ale na igrzyskach w Londynie jeu de paume było dyscypliną medalową. Oficjalnie określano ją zresztą jako „tennis”, mimo że to co my dziś znamy pod taką nazwą, też w programie imprezy się znalazło (jako „lawn tennis”). Do rywalizacji w Londynie przystąpiło jedenastu zawodników (rozgrywano tylko męskiego singla) – dziewięciu z Wielkiej Brytanii i dwóch z USA. Mimo takiej dysproporcji, turniej wygrał Jay Gould II, pochodzący z Nowego Jorku. Gość był zresztą naprawdę dobry – poza złotem igrzysk wywalczył też trzy tytuły mistrza świata i aż 18 mistrza Stanów Zjednoczonych. A co z longue paume? To praktycznie ten sam sport, ale rozgrywany na świeżym powietrzu. Tyle tylko, że mniej popularny, co sprawiło, że na igrzyskach pojawił się tylko raz – w 1900 roku. To zresztą impreza, która przyniosła nam mnóstwo nowości i pokazowych dyscyplin, jeszcze kilka razy do niej wrócimy. Z longue paume jest ten problem, że nie wiadomo… czy powinno się rozdać za nią medale. Oficjalnie jednak nie uznaje się jej za dyscyplinę wchodzącą w program igrzysk. Została nam trzecia z dyscyplin – rackets. Zwykle określa się ją jako grę „przypominającą zasadami tenisa”, ale przypomina też inny sport. Zresztą przekonajcie się sami: „Boisko do rackets ma wymiary 18,29×9,145 m i jest otoczone z trzech stron betonowymi ścianami o wysokości 9,145 m, natomiast tylna ściana ma wysokość 4,57 m. […] Zawodnicy grają piłką pokrytą skórą o średnicy 2,54 cm, którą należy tak uderzyć specjalną rakietą, by po odbiciu się od ściany czołowej (między dwiema linami na wysokości 0,685 m i 3,05 m od ziemi) upadła ona na boisko”. Tak, to cytat z Wikipedii, ale taki, który wszystko dobrze wyjaśnia. I powiedzcie sami – czy nie kojarzy wam się to ze squashem? Właśnie w takim sporcie rywalizowali zawodnicy w 1908 roku. I tylko wtedy, ale dyscyplina była oficjalna. Był to, oczywiście, ukłon w stronę brytyjskich gospodarzy, bo to z Wysp pochodzi rackets i to tam głównie się w to gra. Na wspomnianej Wikipedii przeczytać możecie, że „W grze pojedynczej najlepszy był Brytyjczyk Evan Noel, w grze podwójnej również najlepsi byli reprezentanci Wielkiej Brytanii – Vane Pennel i John Astor”. Tyle tylko, że zapomniano tu wspomnieć o jednej, ważnej rzeczy – wszyscy, którzy walczyli w tej dyscyplinie o olimpijskie honory, byli Brytyjczykami. Pamiętajcie o tym, analizując tabele medalowe. Na lodzie, w powietrzu i na wodzie Z lodem sprawa jest prosta, załatwmy więc ją szybko – pierwsze zimowe igrzyska rozegrano przecież dopiero w 1924 roku. Jeśli więc gdzieś miały się pojawić sporty zimowe, musiało to mieć miejsce w trakcie letniej imprezy. Mówimy tu o dwóch dyscyplinach: łyżwiarstwie figurowym i hokeju na lodzie. Dlaczego akurat te? To też dość oczywiste – po prostu można było je rozgrywać nawet latem, bo odbywały się na hali. Łyżwiarstwo pojawiło się na igrzyskach w 1908 (w czterech konkurencjach rywalizowało ze sobą 21 osób, w tym jedna z Argentyny!) i 1920 (trzy konkurencje, 26 osób) roku, a hokej tylko na tych drugich – w nim pierwsze złoto olimpijskie, które było też mistrzostwem świata, zdobyli… hokeiści ekipy Winnipeg Falcons. Ale oficjalnie medal zalicza się Kanadzie. Powietrze? No, tutaj sprawa się nieco komplikuje, bo znów wchodzimy w świat sportów nieoficjalnych, które były wyłącznie demonstrowane. Większość z nich zresztą – na igrzyskach z 1900 roku. Kogoś to jeszcze dziwi? Pojawiały się tam niezłe kwiatki, bo kto spodziewałby się, że na olimpiadzie zobaczy… wyścig balonów? Zresztą „zobaczy”, to dużo powiedziane – widzieć mógł co najwyżej pierwsze kilka minut z trwającej kilkanaście (a nawet kilkadziesiąt) godzin rywalizacji. „Wyścig” to w sumie też nie za dobre słowo. Bo tak naprawdę nikt się tu z nikim nie ścigał – wręcz przeciwnie. Uczestnicy oceniani byli bowiem w kilku różnych konkurencjach: przemierzonym dystansie, czasie spędzonym w powietrzu (im dłużej, tym lepiej!), uzyskanej wysokości i ich różnych wariacjach. Rekordziści dolecieli z Paryża do… Kijowa, przelatując zresztą między innymi nad Radomiem, gdzie z kolei lądował inny balon. Z innych powietrznych sportów, wspomnieć wypada o wyścigu gołębi. Za nic nie wiemy, kto wpadł na ten pomysł i dziękujemy MKOl-owi, że nigdy nie stało się to oficjalną konkurencją. Bo komu przyznać tu medal? Właścicielowi? No nie bardzo, chyba jednak wypadałoby zawiesić go na szyi zwycięskiego gołębia. A co z tabelą medalową? Wywiadami? Reklamami? Serio, lepiej to po prostu zostawić. To już znacznie bardziej sensowne wydaje nam się puszczanie latawców, rozegrane na tych samych igrzyskach. Zresztą może coś kojarzycie, bo po sieci czasem hula informacja, że większość latawców wylądowała na drzewach. Od razu napiszmy: to prawdopodobnie mit. Prawdopodobnie. Rywalizacja dzieliła się na trzy kategorie: małe (podobno rywalizowały w niej głównie dzieci), średnie i duże latawce. Oceniano dwie rzeczy – wysokość (prosta sprawa: twój latawiec, poleci najwyżej, to wygrywasz) i… drugą. Bo tu już sprawa się komplikuje. Generalnie latawiec miał pozostać w powietrzu przez dwie godziny, a linka miała mieć 200 metrów. Do oceny liczyły się między innymi stabilność latawca, napięcie linki czy kąt wytyczany między latawcem, a horyzontem. O ile dobrze to zrozumieliśmy. A istnieje spora szansa, że nie, bo po prostu trudno nam sobie to wyobrazić. A, do kompletu sportów powietrznych dorzucić musimy jeszcze szybownictwo. Ale że to dyscyplina dobrze znana po dziś dzień, zostawimy ją z tak krótką wzmianką. Wystarczy. Fot. Wikimedia Rozwinąć za to musimy się, wskakując do wody. Oczywiście, zacząć możemy od paryskich igrzysk z 1900 roku. To tam pojawiły się takie sporty jak ratownictwo wodne, wędkarstwo czy wodny motorsport. Ten ostatni zagościł jednak również na igrzyskach osiem lat później… i to jako oficjalny. O nim jednak więcej dowiecie się z tekstu o tym „dlaczego MKOl jest głuchy na ryk silników” , czyli czemu na igrzyskach nie ma sportów motorowych. I od razu podepnijmy tu też dwie inne dyscypliny, które pojawiały się (choć wyłącznie jako pokazowe) w różnych latach na różnych igrzyskach – wyścigi samochodowe i motocyklowe. Na zachętę możemy rzucić wam jedną ciekawostkę: wyścig łodzi w klasie open i złoty medal w 1908 roku zdobył Francuz Emile Thubron. Miał stosunkowo łatwe zadanie – łódź jedynego rywala utknęła bowiem w bagnistym brzegu. Ratownictwo i wędkarstwo takiej kariery na igrzyskach nie zrobiły – obie te dyscypliny były wyłącznie pokazowe i to w Paryżu, gdzie sportów było przecież mnóstwo. Co ciekawe, w pierwszej z nich część dyscyplin rozgrywała się też na lądzie. Trzeba było udzielać pierwszej pomocy, używać pomp i ratować topiących się ludzi – zarówno z łodzi, jak i podpływając do nich wpław. O zwycięzcach nic jednak nie wiemy. A jak z wędkarstwem? No, tu już sprawa prezentuje się dużo ciekawiej, bo opisano to szeroko i dokładnie. Startowało blisko 600 wędkarzy z sześciu krajów. Sześć było też zawodów – pierwsze dla wędkarzy z zagranicy (czyli nie z Francji), kolejne trzy dla osób spoza Paryża, a ostatnie dwa dla zawodników ze stolicy Francji. Pierwszych dziesięciu z każdych z nich awansowało do finału. Tam już nagroda była okazała – całe 3800 franków (łącznie). Przyznawano je za zwycięstwo i złowienie największej ryby. Co ciekawe, wędkarstwo walczy o to, by powrócić na igrzyska. Kibicujemy, żeby się udało. Bo może przy okazji MKOl zajmie się tymi… osobami z PZW? Na wodzie toczyła się jeszcze rywalizacja narciarzy wodnych w 1972 roku w Monachium. Konkurencje były trzy – slalom, jazda figurowa i skoki. I… to w sumie tyle. Zwycięzców łatwo znajdziecie w sieci, a poza tym nic ciekawego się wówczas nie wydarzyło. Dodać możemy jedynie, że narciarstwo wodne jest częścią igrzysk panamerykańskich i w sumie nie rozumiemy, czemu nie ma go na olimpiadach. Ale możliwe, że wkrótce się to zmieni. Misz-masz Szczerze mówiąc nie mieliśmy już żadnego pomysłu na to, jak posegregować pozostałe sporty. Więc wrzuciliśmy je w jedną, zbiorczą kategorię. Trochę jak śmieci przed erą recyklingu, ale to o tyle złe skojarzenie, że to naprawdę ciekawe dyscypliny. Co prawda żadna z nich nie znalazła się w oficjalnym programie, ale… kto wie, może któraś przeżyje renesans? Weźmy choćby kręgle, które przecież są sportem popularnym na całym świecie (a, oglądając filmy z Hollywood, odnosimy wrażenie, że w USA to wręcz sport narodowy). O nich jednak wiele pisać nie będziemy, w końcu każdy wie, o co tu chodzi. Dodajmy więc jedynie, że pokazowe były w 1988 roku w Seulu. Wygrali Kwon Jong Ryul z Korei i Filipinka Arianne Cerdena. Więcej możemy za to wspomnieć o dyscyplinach, które pojawiły się – kogoś to dziwi? – na igrzyskach w Paryżu w 1900 roku. A były to zawody strażackie, strzelanie z armaty, krokiet i boule. Ten ostatni sport możecie kojarzyć, zdarzało się, że coś podobnego (bo odmian jest dość sporo) leciało nawet u nas w telewizji. Generalnie gra się kulami. Najpierw rzuca się w konkretne miejsce małą, a potem dużymi próbuje się trafić jak najbliżej niej. 119 lat temu startowali tylko Francuzi, ale już dziś poważnie myśli się o tym, by boule wróciły na igrzyska. Światowa federacja regularnie zresztą powtarza, że to jej cel. Jeśli udałoby jej się to przed 2024 roku, wszystko spięłoby się ładną klamrą – igrzyska odbędą się przecież wówczas w Paryżu. W zawodach strażackich startować mogli zarówno amatorzy (strażacy-ochotnicy), jak i profesjonaliści. Większość stawki stanowili jednak ci pierwsi. Profesjonalne ekipy (bo rywalizowano w drużynach) były dwie: Kansas City i Mediolan. Wśród amatorów rywalizowały za to trzy zespoły. Można więc było być pewnym znalezienia się na podium, choć, oczywiście, medali nie przewidziano. Jak wyglądały takie zawody? „Ogień wybuchł na trzecim piętrze sześciopiętrowego budynku. Czwarte piętro i schody są nie do przejścia. Trzeba uratować ludzi z wyższych pięter” mówiły oficjalne zasady. Czy jednak faktycznie podpalano piętro – o tym milczą. A szkoda. Źródła milczą też o tym, co działo się w konkursie strzelania z armat. Wiemy tylko tyle, że te zawody się odbyły i miały aż 17(!) konkurencji. Ale kim był zwycięzca, na czym polegały i kto w ogóle wpadł na taki pomysł – o tym niestety nie możemy nigdzie przeczytać. Fot. Wikimedia Został wspomniany krokiet – to gra, która polega na jak najszybszym przetoczeniu piłki za pomocą drewnianego młotka z jednego końca boiska na drugi. Oczywiście, po drodze ustawione są bramki, w które trzeba trafić. Przypomina to trochę minigolfa, a kojarzyć możecie go z literatury czy filmów, których akcja rozgrywa się najczęściej w XIX wieku. Krokiet swe miejsce znalazł na przykład w „Przygodach Alicji w Krainie Czarów”. Na igrzyskach z 1900 roku w rywalizacji wzięło udział dziesięć osób – wszystkie były z Francji. Rozgrywano trzy konkurencje i do dziś nie wiadomo, czy zwycięska para z drużynowej… miała jakichkolwiek rywali. Mimo tego rozegrane wówczas zawody uważa się za oficjalne. Dodajmy jeszcze, że cztery lata później krokieta na igrzyskach zabrakło, ale było tam roque – jego odmiana. Mimo że na starcie rywalizacji stanęły tylko cztery osoby (wyłącznie Amerykanie) i to uznano za oficjalną dyscyplinę. Dziwne to były czasy, co? Dobra, to już niemal koniec. Bo o kolejnych sportach i ich związkach z igrzyskami trudno napisać coś dłuższego. Były to: szwedzka gimnastyka, trening siłowy z hantlami i jedna z konkurencji w jeździectwie – woltyżerka. W tej ostatniej w 1920 roku rozdawano nawet medale. Zarówno indywidualnie jak i drużynowo konkurencję zamietli Belgowie. Co nie dziwi – igrzyska odbywały się wtedy w ich kraju, a woltyżerka już więcej w programie się nie pojawiła. Przypadek? Ze szwedzką gimnastyką, zwaną też gimnastyką Linga (od nazwiska tego, kto ją wymyślił), było tak, że pokaz odbywał się na zasadach… cóż, pokazu. Wszystko prezentowało 400 osób – 200 kobiet i 200 mężczyzn ze Svenska Gymnastikforbundet, grupy ze Sztokholmu. – Gimnastycy nie tylko zaoferowali swoje usługi za darmo, ale i sami pokryli koszt podróży do Londynu. Traktowano ich jakby rywalizowali o medale, wręczono im nawet pamiątkowe medale – można było przeczytać w raporcie z igrzysk. Prezentacje były dwie – jedna przed startem maratonu, a druga przed finałem piłkarskiego turnieju. Sport się jednak nie przyjął. A hantle? Zawody rozłożono na dwa dni. Każdego z nich odbywało się pięć konkurencji, ale medal był tylko jeden. Trzeba było między innymi jak najdłużej utrzymywać jedną hantlę (przy czym to były naprawdę duże hantle, nie takie, jakie znamy z dzisiejszych czasów i ćwiczeń w domu) nad głową czy jak najwięcej razy wypchać ją do góry. Dziewięć z konkurencji było ustalonych wcześniej. Poza ostatnią. Ta w całości zależała od tego, co chciał pokazać uczestnik. I była punktowana w inny sposób – sędziowie mieli 25 punktów do podziału na wszystkich startujących (normalnie przyznawano punkty pierwszej trójce, odpowiednio: 5, 3 i 1). Podium w całości zajęli reprezentanci Stanów Zjednoczonych, a najlepszy okazał się Oscar Osthoff. I znów: pamiętajcie o tym, analizując historyczne tabele medalowe. SEBASTIAN WARZECHA Fot. Wikimedia/State Library of NSW – Davis sporting collection
III Konkurs Piosenki "Była kiedyś piosenka" - Młodzieżowy Dom Kultury w Sopocie Sopot - sprawdź szczegóły, poznaj ceny biletów, przeczytaj opinie czytelników.
Potańczylibyście? Dziś to marzenie można zrealizować jedynie na parkiecie w dużym pokoju... Za imprezami zatęsknił także Klub Pod Jaszczurami. Legendarny krakowski klub studencki wspomina bal koronacyjny sprzed kilku dekad. "Jaszczury" zachęcają, by odszukać siebie lub bliskich na zdjęciach. FLESZ - Kolejne obostrzenia ogłoszone przez rządPonad sześćdziesiąt zdjęć z imprez tanecznych z lat opublikował na swoim facebookowym profilu Klub Pod Jaszczurami. Klub Pod Jaszczurami to najstarszy klub studencki w Krakowie i jeden z najstarszych w Polsce. Od 1960 roku odbywają się tu ważne wydarzenia społeczno-kulturalne: koncerty, debaty polityczne, wieczory z poezją, pokazy filmów, dyskoteki, wystawy. "Jaszczury" to nieodłączna część krakowskiego życia z takich wydarzeń był bal koronacyjny, na którym dawni bywalcy klubu mogą odnaleźć siebie lub swoich przyjaciół sprzed archiwalnych fotografiach opublikowanych przez klub studencki znalazła się także relacja z koncertu Andrzeja Zauchy, bywalca Klubu Pod bywaliście w legendarnym klubie, warto zaglądać na profil "Jaszczurów" na Facebooku - znajdziecie tam wiele fotograficznych wspomnień sprzed galeria zdjęć z balu Pod Jaszczurami na profilu znaki zodiaku wzbogacą się jeszcze w tym roku?Kto nie może wziąć ślubu kościelnego? Oto przypadki, gdy ksiądz odmówi narzeczonymPod Krakowem powstaje niesamowity kościół w kształcie... korony!Celebryci pokochali śluby w górach! Zobaczcie kto i gdzie się żeniłBudowa nowego odcinka S7 na północ od Krakowa. Koniec prac coraz bliżejLicytacje komornicze. Mieszkania i domy nawet za połowę ceny [OFERTY KWIECIEŃ 2021]Polecane ofertyMateriały promocyjne partnera
uMSzR60. 419 277 372 295 234 163 383 250 108
kiedyś to były imprezy